Pierwszy raz... z nowym pisarzem. Cielesny kontakt z jego książką, mentalny z językiem i słowami - takich "razów" się nie zapomina. To one w dużej mierze decydują o tym jak dalej rozwinie się nasza znajomość, a raczej czy w ogóle będzie ona kontynuowana. Tak więc w moim życiu pojawili się trzej nowi panowie - Jo Nesbo, Radek Knapp oraz Graham Masterton. Przyznaję - nie poznałam ich w tej najlepszej literackiej formie ani też w największych gabarytach. Każda z tych książek nie miała bowiem więcej niż 200 stron. Tak więc dziś będzie wyjątkowo krótko - krótko o krótkich niewypałach. Na pierwszy ogień pójdzie Jo Nesbo…
Tytuł: Krew na śniegu
Autor: Jo Nesbo
Wydawnictwo Dolnośląskie
Stron 164
Jedna z moich koleżanek w gimnazjum szaleńczo zaczytywała się w powieściach Nesbo - ja pozostawałam na nie obojętna. Na półce co prawda znalazła się jedna czy dwie pozycje tego autora, ale nie chciałam wchodzić w nową serię - a tym samym zapoznawać się z żadną z książek, wchodzących w skład cyklu o Harrym Hole'u. Wizyta w antykwariacie i wydane trzy złote sprawiły, że w moje ręce wpadła powieść "Krew na śniegu" - zupełnie inny bohater, krótka historia... jednak nie coś idealnego na "pierwszy raz". Największą zaletą tej powieści Nesbo jest bowiem jej zakończenie - zaskakujące, świetne, a przez to ratujące tę powieść. To właśnie te kilka ostatnich stron sprawia, że nie żałuję, że nie odłożyłam tej książki w połowie... tak jak mi to przeszło przez myśl. (Szczerze mówiąc... już po kilkunastu stronach chciałam ją puścić dalej w świat).
Główny bohater "Krwi na śniegu", Olav jest płatnym mordercą - bez rodziny, przyjaciół i nadziei na ich posiadanie. Jest dobry w swoim fachu, jednak posiada pewne zahamowania. Jednym z nich jest bez wątpienia to, że zakochał się od pierwszego wejrzenia w kobiecie, którą miał zabić. Kobiecie, która dodatkowo jest żoną jego szefa, od którego dostał zlecenie na to konkretne morderstwo.
Nesbo napisał nieskomplikowaną historię, która jest (poza ścisłym zakończeniem powieści) bardzo przewidywalna. Językowo? To lekkie czytadło. Ot, takie do przeczytania w jeden wieczór. Autor gdzieś próbował się pokusić o głębsze przybliżenie sylwetki Olava - trochę próbował zabawić się w psychologa, ale to nie wyszło. Sama postać Olava także nie zyskała mojej sympatii. Gdyby nie to, że jest płatnym mordercą... stwierdziłabym, że to takie przysłowiowe "ciepłe kluchy". Z drugiej strony on sam jako narrator pierwszoosobowy to przyznawał. Wskazywał na to, że nie pasuje do końca do profilu płatnego mordercy - delikatność ścierała się w nim z posturą i fizycznymi możliwościami oraz oczekiwaniami formułowanymi przez innych. Jest zarazem mało bystrym bohaterem, przez to bardzo charakterystycznym, a jednak takim, z którym na dłuższą metę nie da się wytrzymać zbyt długo.
"Krew na śniegu" nie zraziła mnie do Nesbo - podświadomie czułam, że nie będzie to historia na tyle angażująca jak te z cyklu o Harrym. Jednak... "Krew na śniegu" to nic więcej niż czytadło. To historia, w której zawarte zostało trochę intrygi, akcji, romansu, a autor pokusił się także o mały rys psychologiczny bohatera, który wyjaśnia motywy jego postępowania. Nie mniej - "Krew na śniegu" nie jest książką, którą polecam. To akceptowalna historia, z ciekawym zaskoczeniem, które ratuje całość, jednak to za mało, żeby poświęcić jej chociaż o krztę więcej uwagi... Czy wrócę do Nesbo? W przyszłości na pewno, jednak sięgnę wtedy po coś bardziej sprawdzonego, co da mi szansę na odczucie większej czytelniczej satysfakcji.
Moja ocena: 5/10
Autor: Radek Knapp
Wydawnictwo Carta Blanca
Stron 126
Radek Knapp jest Polakiem, który od 12. roku życia mieszka w Austrii. Jest znany wśród polskich czytelników przede wszystkim jako autor, zekranizowanej powieści "Lekcje Pana Kuki". "Instrukcja obsługi Polski" to coś na kształt reportażu, przeczytanego przeze mnie z czystej ciekawości i nieprzesądzający niczego w temacie pt. Czytać "Lekcje Pana Kuki" czy jednak nie czytać? Byłam ciekawa spojrzenia osoby, w pewien sposób związanej z Polską, a jednak od niej oddalonej - co uzna za ważne i szczególnie interesujące? Nie tylko w temacie zabytków, jedzenia, ale przede wszystkim polskiej mentalności. To na pewno pozycja napisana z dużym dystansem ze strony autora, a także sporą dawką ironii, która pozwala autorowi opowiedzieć z przymrużeniem oka o stereotypach dotyczących Polaków, Polsce przed transformacją, w jej czasie, a także po niej. Nie jest to jednak zdecydowanie dobra i warta uwagi pozycja.
To zbiór felietoników, które dla polskiego czytelnika nie będą ciekawe. A dla niemieckojęzycznego? Uważam, że mogą być dosyć krzywdzące, niesprawiedliwe... dla odbioru Polski i Polaków, bo niewiele jest w tej książce poważnych i wartościowych treści. Chciałabym, żeby turyści przyjeżdżający do nas z krajów niemieckojęzycznych nie natykali przed podróżą na takie pozycje. Bo problem z tą pozycją jest jeden i to bardzo duży: Polacy będą zmęczeni tym ciągłym naśmiewaniem się z sytuacji, które znamy jak np. elektryk, który prowadzi Polskę ku wolności... - z czytania o sytuacjach, w których nie ma nic zaskakującego ani odkrywczego, a obcokrajowiec, który natrafi na tę pozycję - będzie przez ponad 120 stron czytał jedynie o przywarach Polaków... i summa summarum - również nie wyciągnie nic wartościowego z tej pozycji, chyba że bardzo zafałszowany obraz Polski i jej mieszkańców. Brakuje w tej książce dziennikarskiego zacięcia i przede wszystkim faktografii! To nie są wartościowe treści o polskiej kulturze czy mentalności. To krótkie, niewnoszące nic nowego felietoniki? Zapiski?
Wiadomo - jak każdy naród mamy swoje stereotypy (prawdziwe lub nie), które nas dotyczą. Jednak przedstawianie zbiorowości tylko w taki sposób, w dodatku przez autora - Polaka - jest żenujące. Tym bardziej, że nie stoi za tym nawet dobry warsztat pisarski... przez większość czasu miałam wrażenie, że autor usiadł i napisał tę książkę w kilka godzin - bez żadnego planu i większego namysłu. Nie ma w niej nic odkrywczego, jest płytka, słabo napisana, a humor autora i przekonania do mnie zupełnie nie trafiły. Umieszczanie tej książki w księgarniach na półce "reportaż" jest dla niej wielką nobilitacją, ale dla pozycji z nią sąsiadujących obrazą. Zdecydowanie nie polecam.
Moja ocena: 3/10
Autor: Graham Masterton
Wydawnictwo Albatros
Stron 176
Z tą powieścią sytuacja jest dosyć specyficzna, bo doskonale wiedziałam (tu akurat zrobiłam research), że jest to jedna z najgorszych powieści Mastertona - nie oczekiwałam po niej niczego wielkiego i nic takiego również nie otrzymałam. To dosyć tandetna, infantylna powieść - horror, która może przerazić jedynie dziesięcio-, jedenastolatków. Jednak ten tkwiący w niej kicz, to było coś co akurat tamtego upalnego dnia, kiedy ją czytałam... było mi potrzebne. Bo to właśnie taka lektura do czytania na plaży, a nie w okresie Halloween, kiedy chcemy poczuć dreszczyk emocji. Jest w niej tak dużo absurdów, że na myśl o tym na mojej buzi pojawia się uśmiech. Uwaga: szatańskie włosy atakują.
Kelly, główna bohaterka "Szatańskie włosów" jest uczennicą w salonie fryzjerskim słynnego stylisty. Do jednych z jej zadań należy oczywiście sprzątanie włosów i znoszenie toreb z nimi do piwnicy. Pewnego dnia zaczynają się ruszać, przybierać dziwne kształty,. Pewnego dnia także na jej ramieniu pojawiają się kolorowe włosy, których nie jest w stanie się w żaden sposób pozbyć. Nikt nie potrafi jej odpowiedzieć na pytanie skąd się wzięły... Kelly zaczyna podejrzewać u siebie jakąś chorobę. ale lekarze także nie potrafią jej pomóc. To nie koniec "dziwności" w jej życiu. W zagadkowych okolicznościach zaczynają ginąć osoby, które w jakiś sposób były związane z jej szefem, a ona sama nabiera nadludzkiej wręcz siły... Poznaje także nowego chłopaka, który jest gotowy pomóc zmierzyć jej się z demonami wkraczającymi w jej życie.
To nie jest bardzo zły horro. Sam pomysł na fabułę, wątek "władcy much" był dosyć intrygujący, tylko potem jakoś zrobiło się tak bardzo absurdalnie, a przez to kiczowato. Ale... nawet czasami udało się autorowi wprowadzić nutę napięcia i niepokoju. Co prawda - im dalej w las, tym było gorzej, ale to było 176 stron niezłej (a może raczej nietragicznej?) rozrywki, która nie została o dziwo zdominowana przez wątek miłosny - za co autorowi należy się plus. Sama fabuła była przewidywalna, ale Masterton niekiedy na tyle dobrze wykreował klimat tej powieści, że nie rzucało się to tak bardzo w oczy. (No i można było poczuć niekiedy włosy w przełyku... od ogromu włosów w książce).
"Szatańskie włosy" są baaaardzo prostą książką, która u dorosłego czytelnika, który przeczytał choć jeden dobry horror lub obejrzał chociaż taki film nie wywoła gęsiej skórki. To zdecydowanie nie jest jedna z tych powieści, po których przeczytaniu będziemy bali się pójść sami do toalety. Także... na spokojnie - można czytać w każdych warunkach. W "Szatańskich włosach" mamy jednak do czynienia z tym rodzajem kiczu, który może być odrobinę fascynujący. Oczywiście - to nie jest pozycja, do której kiedykolwiek wrócę, jednak w tej całej otoczce kiczu, olbrzymiej prostoty - na pewien sposób... podobała mi się. Nie traktuję jej jako złej powieści Mastertona, ale jako dobrą młodzieżówkę - bo to jedynie wśród młodych czytelników może znaleźć poklask i uznanie. Dla mnie jest bardzo przeciętna... choć... jest w niej coś ujmującego.
Moja ocena: 5/10
lubię takie kryminalne klimaty - bardzo fajnie się czytało :) dzięki za polecenie
OdpowiedzUsuńPierwsza książka za krótka, ale czytało się świetnie!
OdpowiedzUsuńDodałem go sobie do listy aby przeczytać w przyszłości. Czytałem sporo tych skandynawskich kryminałów. Prawie zawsze są pisane ciekawie i wyciągająco.
OdpowiedzUsuń